Dwa metry od morza...
Od miejsca, gdzie wiatr słonawo miesza powietrze z jodem,
uliczki w dekadzie doby dnia jeszcze namiętnie za firanką spały,
łopotały zaledwie parasolki pustych kawiarenek, stacyjek na przystań,
wczorajszą późną nutą połączone z poszumem bryzy i przypływów,
niczym w foliowych tropikach drzemały wyciszone nad ranem tawerny.
Nie spostrzegłem mieszkańców, gdzieś błądziło kilkunastu turystów,
mijając swobodnie uznane posągi wyróżniające miasto od wielu,
pracowników sezonowych budzących watą cukrową pobliskie motyle,
cyfrowo opisując niezwykłe fragmenty, ludzi i zachwyt z podróży,
tylko kamery na rogach ulic zimnem świadczyły o obecności prawa i stróża.
We wszystkim napotkanym najważniejsze jednak były lotne stworzenia,
głodne ptactwo oczekiwało na swój posiłek z okruchów tego szczęścia,
gołębie, kawki, mewy, rybitwy - kormorany w oddali suszyły skrzydła,
niby podobnie i na swoim miejscu, jak bywało, lecz kawa jakby cierpsza,
portowe dźwigi kłaniały się ku morzu, słońce zza chmur co rusz wyzierało.
Nie opodal muzeum, wycieczka pełna dzieci w odstępie dwóch metrów,
konfrontowała przeszłość z twardą rzeczywistością ufundowaną im za darmo,
jak dla mnie całość pomniejszyła się o stopień wspomnień w skali dorastań,
gdyż powyrastały przed oczami fasady stuletnich kamienic, jakieś inne,
gdzieś wyżej szukając witryn od śladów dawnego istnienia i splendoru,
albowiem na dole zaproszenia u drzwi namawiały skrycie i wyraźnie,
aby nie zakłócać tejże przedpołudniowej sjesty śniadaniowej i czasu na prasę.
Tak jakby zwolniono, semafory nabrały dłuższego zamysłu i metafory,
i deszcz potem drobno siąpił, między fatygą noszenia ciężkiego parasola,
a chciejstwem na jakiekolwiek zmiany pogody i względnego położenia,
Otć... śliwunie w czekoladzie były niezmiennie słodko - kwaśne,
czytając ten ranek w bliskim mieście z sąsiedztwa,
daleko mnie od jakichkolwiek zazdrości w tej małej wyniosłości.
Michał Pieper 05.08.2020

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz